Był początek lat dziewięćdziesiątych. Rozejrzałem się wokół siebie. Każdy znajomy zakłada interes Niektórzy nawet założyli interesy rozporkowe. Agencja to się nazywa czy jakoś tak...Dla mnie rozporek nigdy nie był sprawą nieważną, więc myślę: o, jak fajnie, przyda się... niech wam kwitnie interesik... Ale ja sobie założę inny..
Nie byłem specjalnie oryginalny inwestując trochę drobnych, zostałem drobnym sklepikarzem. Wszystko u mnie drobne i ja sam cały drobny - 165 cm w kapeluszu i 55 kg żywej wagi. Czyli do standardu tzw. prawdziwego mężczyzny - daleko... No, chyba że sobie bródkę i wąsy zapuściłem, to trochę mi się moje męskie samopoczucie poprawiało.
Sklepik był spożywczy jak najbardziej. Najpierw wszystko robiłem sam. Żony nie mogłem zatrudnić, bo się takowej nie dorobiłem. Do prasy dałem ogłoszenie tak przeciętne, jak cały ja i mój interes: ,,AAAAAAAAAAAAAA Do sklepu przyjmę”. Ale przyjmij człowieku trzydzieści kobiet różnego wzrostu i zarostu... Nawet tyle nie zgłosiło się, gdy kiedyś dałem ogłoszenie w matrymonialnych: „poznam panią..." Z tych trzydziestu przynajmniej dziesięć było takich, że śmiało mogłoby odpowiedzieć na jeszcze inny mój anons: „poznam panią z dużym biustem”.
Wziąłem więc pod uwagę przede wszystkim te z własnym bufetem. Dobry, miły bufet w sklepie spożywczym nie jest zły (jest dodatkowym atutem!).
Odpytawszy większość klasycznie: wiek, wykształcenie, dotychczasowy przebieg kariery, wziąłem się za kolejną, która przyszła właśnie z okazałym bufetem. Była to dziewczyna bar dzo ładna, ale wysoka (jakieś 180 cm długości), przyozdobiona ostrym makijażem, na czarno pomalowanymi paznokciami, no i tym bufetem szerokim i głębokim.
A Pytam o wiek, a ona:
- Nie widzi pan, że młoda...
Zamiast przywołać ją do porządku, żeby ściśle odpowiadała na pytania, to ja dałem się zbić z pantałyku.
- No a wykształcenie – pytam pokornie dalej. A ona głupio się śmieje. Myślę sobie: chyba wariatka... Próbuję sie trzymać w jakichś ryzach i z trudem wdrażam ton bardziej stanowczy:
- Niech pani powie czy ma pani handlowe wykształcenie...
- No wie pan... chyba widać... pewnie, że handlowe...
Markuje, że jest jej duszno, rozpina jeden guziczek bluzki i cycek prawie wyskakuje ze śliskiego materiału.
- Mam podać sole trzeźwiące? - robię się trochę bezczelny i głupio dowcipny. A ta jakby na tę propozycję czekała. Chociaż inteligentna, nie wyczuwa ironizowania?
- Trochę wody, bardzo proszę...
Ten ton błagalny coś do niej niespecjalnie pasuje. Nalałem bardzo pełno - niosę wodę jak ogień olimpijski. Ona szklankę chwyta w taki sposób, iż trochę płynu skapnęło na cycuchy. l ze łzami w oczach (bardzo dużych) prawie krzyczy, zrozpaczona:
- Pomoczył mi pan bluzkę... No, niech pan zobaczy... - I chwyta mnie za obie dłonie, przyciska do pomoczonego... Ale jeśli to był materiał bluzki, czym wobec tego jest pokaźnych rozmiarów bar mleczny?
Tak więc ręce wjechały mi pod materiał i z tą chwilą zakończyłem rekrutację, a zacząłem penetrację. A było co penetrować. Oglądałem jakąś wirtualną kosmiczną mleczarnię - odległości jak między jedną drogą mleczną a drugą. Ja, chłopak mały – wszystko małe. Ona wariatka kosmicznych rozmiarów.
Faluje, góruje cycami nade mną. Ja je przerzucam, upycham, liżę i przepadam w nich z kretesem (z interesem). W końcu patrzę na nią, ale wszystko jest w porządku. Sądzę po wargach (chodzi o usta) "- tam wypełzło całe jej zadowolenie. Jej się po prostu ten nabiałowy sport ze mną nadaje. Więc nabieram pewności siebie i chcę przejść w rejony warg prawdziwych. Ale ona udowadnia, kto tu przede wszystkim ma coś do powiedzenia, czyli kto tu kogo zatrudnia.
Chwyciła mnie za... no za... koszulę (najpierw) i dosłownie rzuciła na coś w rodzaju biurka - tzn. na przedmiot służący do rekrutacji.
Przedtem pomyślałem „wariatka”, a teraz spontanicznie krzyknąłem „WARIATKA” i to naprawdę dużymi literami krzyknąłem... I po co? A może i dobrze, bo takie wykrzykniki, jak się potem okazało, to tylko woda na jej młyn (czy bar- sam już nie wiem). Mimo tych pokrzykiwań przekonałem się zupełnie do stylu, czyli do tego ostrego makijażu dziewczyny niezwykłej.
Więc ona mnie na to biurko i dawaj zdejmować portki firmy Wrangler, zresztą. Majtek tak od razu nie zdjęła, chyba nie tylko dlatego, żal były super. Co jak co, ale majtki powinny być najlepszej firmy. I takie właśnie sprzedawałem w moim spożywczym - teraz majtki i skarpetki nawet, to produkty ściśle spożywcze. I ona prawie gryzła tego przeciętnego fiuta przez majtki całkiem nieprzeciętne. Drapała mnie po udach, a pazurki miała diabelskie (ten czarny lakier...).
A potem jeszcze udowodniła, że może być nie tylko bufetową, ale i niezłą lodziarą. Miała bezbłędnie obstukaną całą metodykę robienia lodów. Robienia pożerania. Fiucik znikał w jej paszczy, drażniony w środku różnymi sposobami przy pomocy dostępnych narzędzi. Ach, te zęby... te zęby... Ale przede wszystkim języczek niewyparzony robił co mógł, a nawet to, czego niby nie powinien móc. Każde bowiem użycie jej języka czułem inaczej. Zawsze wkładała w to inną energię.
Sytuacja jarała jeszcze i w ten sposób, że do końca nie miałem pewności, czy drzwi są zamknięte. Ale ona, jakby czytając w moich myślach, w pewnej chwili zarządziła chwilowy fajrant.
- Słonko – powiedziała, wskazując na drzwi – zmiłuj się nad pacjentkami, które chcą się do Ciebie dostać.
Dopinając wranglery, sama doprowadziła mnie do stanu używalności publicznej. Ja wtedy za klamkę i drzwi się swobodnie otworzyły. Czyli ten mały tłumek w całości lub w części, gdyby chciał mógł nas, że tak powiem, ujrzeć już podczas…pracy. Jednak był taktowny
Odwzajemniłem się i wspiąłem na wyżyny uprzejmości kultury.
- Proszę pań – rzekłem, tłamsząc niejaki strach – bardzo dziękuję za zainteresowanie ogłoszeniem, ale właśnie przyjąłem już Panią, której praca mi odpowiada, to znaczy - będzie mi odpowiadać, znaczy – nawiązaliśmy już stosunek pracy...
Zamotawszy się, kto wie czy nie powiedziałbym, że spółkujemy tzn., że zakładam z moją wariatką spółkę z o.o., więc woła łem skończyć i uciec od niedoszłych mych pracownic do dochodzącej pracownicy... No więc wracam, a ta siedzi i się śmieje.
- Słonko, świetnie to rozegrałeś.
- Wiem, ale nie mam pewności, czy to aby na pewno ja... (jestem autoironiczny, co trochę pokrywa moje zakłopotanie).
- Możesz mi mówić Małgosia i nie przejmuj się, bo naprawdę lubię takich facetów jak ty. Supermeni już dawno mi się przejedli. Ty masz tę swoją niepewność, nieśmiałość trochę, a może nawet ździebko niezaradności. I podjąłeś jedynie słuszną decyzję. Ja mogę pracować, jak wiesz, nawet na dwa etaty.
I tu gówniara (te dziewiętnaście lat, ja po trzydziestce...) skończyła monolog i siedząc na wysokim krześle (nogi oparte o dwa inne krzesła) ręką przywołała mnie do siebie. Jej spódniczki nawet nie musiałem zadzierać, bo króciutka niemal sama uniosła się ku górze. l co my tu mamy? Niczego sobie zagajniczek.
- Słonko, liż! Na co czekasz ?! - próbowała mnie zdyscyplinować. Rozszerzyła pisię palcami - czarne, długie paznokcie niesamowicie kontrastowały z jej idealnie białą skórą. Wdarłem się więc jęzorem i jeżdżę jak po ciepłej ślizgawce. Nogi podkurczyła bardziej - na tych wysokich krzesłach prawie leżała. Zatem mogłem przejść niżej.
Lizanie tej cipki BIS było z niespodzianką, bowiem rozeta ciągle otwierała się na oścież i zamykała niczym wielka brama kijowska z utworu Musorgskiego. Widocznie właścicielka lubiła takie klimaty i pulsacje, tzn. lubiła tak tą dupcią ruszać. Mnie jednak chciało się zagłębiać ją coraz głębiej. Ale pomyślałem też, że na brudnej podłodze nie będziemy posuwać damy z czarnymi paznokciami. Załadowałem więc ją do Fiata 126p i odjechaliśmy w nieznanym kierunku.
Niedługo był nieznany - udaliśmy się do mojej chaty na siódmym piętrze. Miejsce akcji klasyczne, ale czas akcji mniej, bo była czwarta po południu. Zdziwiła się, że mieszkania w bloku mogą być tak przestronne, chwaliła mebelki - antyki... Ja chwaliłem ją, choć antykiem nie była i sprawiała wrażenie, że nigdy nie będzie. Zjedliśmy coś szybko i rozebraliśmy (się). Ona wygrzebała z jakiegoś kąta słoiczek płynnego miodu.
- Wiesz, słonko, jak się tego używa? - spytała grzesznym tonem.
- Doustnie albo dowcipnie - odparłem najpoważniej.
- A jeszcze lepiej i doustnie, i dowcipnie - skorygowała mnie błyskawicznie.
- Dobrze, bądź jeszcze słodsza - mruknąłem.
I było tak – miód tu i tam, miód w dziurce, miód w siurce ale nie za dużo i dokładnie wylizany. Po tym lizaczkowaniu już zabierałem się do miękkiego i słodkiego wejścia w niesamowitą dziurencję a tu dzwonek do drzwi.
Otworzyłem prawie goły. Na progu sterczał mój bardzo dobry kolega Paweł z szóstego (czyli był pode mną), który też miał sklep.
- Ale się wyizolowałeś...dzwonię już z dziesięć minut...
- Stary, nie przesadzaj, że aż dziesięć..minut… Błagam, przyjdź jutro, bo ja właśnie przyjmuję do pracy. - A to się dobrze składa, chciałbym zobaczyć, jak ty to robisz...
Może mógłbym się czegoś nauczyć? Potrzebne mi są dwie sprzedawczynie i będę dawał ogłoszenie.
- Fajnie, ale ja wolałbym...
- Nie będę przeszkadzał, tylko sobie popatrzę.
Wtedy odezwała się ona:
- Niech wejdzie, skoro tak bardzo nie chce przeszkadzać...
No i wszedł. Usiadł w kącie, a ja bezwstydnie i spokojnie zabrałem się do orania zagonu Małgosi. Paweł, ładny chłopak, lat 26, odpiął rozporek i zaczął męczyć węża. Wówczas ona, dziewczyna o bardzo dobrym sercu, przywołała Pawła i zachęciła:
- Nie męcz się sam, na to zawsze będziesz miał czas.
Oj, żeby za to dobre serce nie straciła u mnie pracy - pomyślałem, ale szybko jednak przemogłem mój egoizm i nie protestowałem. Zanim skończyłem myśleć, Paweł już zagłębił się w dupci Małgosi. I tak wyglądała nasza trzypoziomowa piramida Cheopsa w Pizie: ja na spodzie, ona w środku, a on na wierzchu, czyli pierwszy raz nade mną, a nie na jakimś szóstym piętrze.
Potem były wytryski jak uwalniane szampany i powtórka z rozrywki w różnych konfiguracjach. Małgosia pracuje (i rajcuje) u mnie dotychczas, a nawet mieszka... Paweł natomiast przychodzi rzadko, ponieważ przeprowadził własną rekrutację. Według najlepszych moich wzorów...