Moja pamięć przypomina zapomniane muzeum. Kustosz śpi. Cieć przy bramie poszedł w miasto i zaginął. Tu nie ma czego kraść, powiedział na odchodne. Może miał rację? Nie ważne. Ktoś, kto zerknie w wydrukowany na szklisto błyszczący folder zastępujący przewodnika – nie spodziewam się tłumów ani szkolnych wycieczek – przeczyta na drugiej stronie o sali osobliwości. Po wejściu na lewo, na półpiętro, dalej galeryjką, do końca i w prawo. Trudno się zgubić, pozostałe drzwi na galerii są zamknięte. Sala jest duża, niewspółmiernie do liczby eksponatów. O kilku z nich już opowiadałem, pora na stojącą przy wejściu gablotkę Pawła i Yvette.
Poznaliśmy się banalnie. „Marcinku, z dziewczynami na czwórce jest parka, załóż muszkę i zanieś prosecco, cztery kieliszki”. Muszkę miałem piękną. Satynową, biało-czarną, w sam raz do czarnych bokserek i opalonego, zadbanego ciała. Drzwi otworzyłem nie bez trudu, starając się nie upuścić tacy. Widok nie był zaskakujący. Olga dosiadała mężczyznę celebrując każdy ruch tak, aby siedząca na fotelu kobieta mogła delektować się sceną. Anka jedną ręką wodziła po torsie szczęśliwca drugą znać, na przemian, pieściła piersi Olgi bądź brandzlowała się wydając przy tym na wskroś sztuczne jęki, które dla kogoś, kto jej nie znał mogły zdawać się niekończącym przybojem zadowolenia. Rpztarta konturówka zdradzała,, że wcześniej były oralne przystawki. Trzy kieliszki postawiłem przy łóżku. Czwarty podałem kobiecie pytając, czy nalać. Nie odrywając wzroku od akcji powiedziała tak. Przyjrzałem się jej.
Historia Yvette była ciekawa. Ojciec, Belg, wyłowił z burdelu lokalną piękność obiecując dostatek i szczęście. Po matce odziedziczyła piękno, po ojcu szaleństwo – jak inaczej nazwać wiązanie się z kurwą. Zabrał ją do Europy. Yvette urodziła się na kolejnej placówce. W szeregu przeprowadzek pojawiła się Polska. Miała wtedy dwanaście lat, nauczyła się podstaw języka choć odmiany, końcówki i niuanse gramatyki traktowała z niechęcią czy wręcz wrogością. „Rozumie to rozumie”. Proste motto.
Krótkie, kruczoczarne włosy i lekko pociągła twarz o ostrych rysach. Azjatki się nie starzeją. Są dziećmi, młodymi kobietami i staruszkami. Pomiędzy nie ma nic. Miała trzydzieści, może nieco więcej lat i wciąż wyglądała na dwadzieścia. Nalałem prosecco i chciałem odejść. Chwyciła za bokserki zaglądając pod spód. Widok nie zrobił wrażenia, puściła gumkę.
- Zostanie pół godziny.
- Ja?
Wciąż patrzyła na łóżko. Anka lizała Oldze tyłek ponaglana wepchniętymi przez mężczyznę w jej cipkę palcami.
- Ty.
Z wiszącej na krześle marynarki wyjęła portfel. Położyła na stole odliczone papierki.
- Taka będzie dobra?
Zgadzała o się, z napiwkiem. Kalendarz miałem czysty, najwyżej wezmę gumki dziewczyn.
- Tak.
Wstała. Była niska, najwyżej metr sześćdziesiąt. Obłędnie wąska w talii. Szybkim ruchem rozpięła spódnicę i równie szybko zsunęła białe figi. Plamka kontrastującą z nieskalaną jasnością materiału zdradzała, że widowisko robiło wrażenie. Usiadła rozchylając szeroko nogi.
- Poliże.
Klęknąłem. Usadowiła się wygodniej opierając stopy na moich plecach. Szpilki wbiły się w pośladki, jak dźgnięcie ostrogą. Przyszedłem na gotowe. Pierwszy ruch językiem uwolnił falę. Wyciekała w moje usta mocno przyciskając do siebie. Za sobą słyszałem rżnięcie. Anka udawała orgazm, Olga jęczała, ja mlaskałem zanurzony ustami w orientalnej cipie. Dochodziła piszcząc. Krótki, urywany dźwięk, dłoń dopychająca moją twarz i zaciśnięte mocno uda, kurwa, zgniecie mi głowę, tak pomyślałem. Po drugim razie odepchnęła od siebie. Wstałem niepewny dalszego ciągu ale jej uwagę pochłaniał kutas mężczyzny szukający drogi do tyłka Olgi. Bywałem w tym tyłku, początek nigdy nie należał do łatwych. Oderwała na chwilę wzrok od łóżka i tak jak na początku sprawdziła zawartość moich bokserek. Pałka wyskoczyła z majtek prezentując dumnie swoją twardość. Pogładziła i nic. Poczułem się nieco zawiedziony.
- Może iść.
Dolałem do kieliszka, wziąłem papierki i wyszedłem z pokoju.
Nie zwróciłbym na ten epizod uwagi ale miesiąc, może miesiąc z kawałkiem później zamówili mnie na weekend. Yvette i Paweł, taka powinna być kolejność. Ona spełniała swoje zachcianki. On płacił bawiąc się jej kaprysami. Raczej nie narzekał – okazji do ruchania mu nie brakowało. To nie był żaden cukold czy inny wynalazek. Yvette nie uznawała ograniczeń, gorsetu społecznych norm tak jak nie uznawała deklinacji, odmian i reguł języka. Była jak dziecko, któremu czarodziejska różdżka, a raczej portfel Pawła pozwalała czarować własny świat.
Pierwszy wyjazd zapamiętałem doskonale. Okropny korek na wyjeździe z miasta – weekendowe Mazury nie były zbyt oryginalnym pomysłem, pół miasta ustawiło się od Targówka do Wyszkowa trąbiąc, klnąc i ciesząc się czasem wolnym w puszcze rozgrzanego słońcem auta. Przy Łomży coś zjedliśmy, cel – mała przystań w okolicach Rynu powoli się przybliżał. Za Piszemy Yvette powiedziała krótko :
- Paweł, chcę pipi.
Z czasem nauczyłem się, że tylko pozornie zdawała się na przypadek. Z Pawłem rozmawiała po francusku lub polsku, chętniej w języku Moliera.
- Ty chcesz?
Zbierała koalicję by przegłosować skoncentrowanego na drodze kierowcę. Niepotrzebnie. Skręciliśmy już w las. Kilka lat później huragan przetrzebi w tym miejscu Puszczę, ale nie czuję się za to odpowiedzialny.
- Pani na spacer, Marcin ty się rozbierz.
Zanim pomyślałem nad sensem słów stała przy bagażniku z wyciągniętą ze środka obrożą i smyczą.
- No się psiaku rozbierz.
Na pograniczu śmiechu zdjąłem bluzkę i szorty zostawiając majtki i sandały. Paweł obserwował scenę paląc papierosa.
- Ej! Ty się rozebrać i chodź!
Stuknęła smyczą o nogę ale śmiech skradł dramaturgię.
- Gatki też. Nie psiak w gatkach.
Ktoś to zobaczy i przybiegnie na pomoc myśląc, że mnie okradają. Totalna kradzież, nawet gacie.
- No już, się ruszaj.
Wydęła wargi sugerując nadciągającą nieubłaganie urazę, jeśli nie spełnię kaprysu. Majtki wylądowały na fotelu, od razu się rozpromieniła. Podeszła, szybko zapięła obrożę. Sprawdziła jeszcze czy Paweł dostatecznie uważnie oglądać widowisko i zdecydowanym szarpnięciem wskazała miejsce przy swoich nogach, na czworaka. Polna droga to nie dywan. Szyszka złośliwie ukłuła w kolano.
- Nogi.
W Pawle odezwał się polonista.
- Noga.
- Dwie nogi.
- Ale ma być przy jednej.
Wzruszyła ramionami. Słuchanie ich dyskusji z perspektywy ziemi, z gołym tyłkiem wystawionym na żer komarów było kłopotliwe.
- Noga, idzie.
Ruszyła w las. Mech, igły, kawałki gałązek, nieznośna tortura każdego metra. Szczęśliwie nie wędrowała daleko. Widz został przy samochodzie, nie chciała się przed nim kryć.
- Piesek, proszę.
Spojrzałem pytająco. Następny patyk wbił się nieprzyjemnie w dłoń.
- Pipi. Szybko.
Pokazała nogą co ma na myśli. Nawet kiedy chcesz sikanie na zawołanie proste nie jest. Uniosłem nogę jak podwórkowy kundel i zamarłem. Nic.
- Piesek, szybko.
Ręką, którą trzymała smycz zadarła spódnicę. Nie miała na sobie bielizny. Drugą ręką zaczęła się pieścić. Palce ślizgały się pomiędzy wargami rozchylając je na boki, z każdym pociągnięciem coraz mocniej.
- No szybko, sika.
Popuściłem. Kilka kropel, mocząc udo, potem mocniej czując ulgę, że za chwilę będzie po wszystkim. Strumień żłobił w mchu małą kałużę.
- Patrzy jaki pies nam szcza!
Wyglądała na zachwyconą. Ledwo skończyłem skróciła smycz. Palce wciąż wędrowały po cipie. Rozchyliła się i próbując wcelować zaczęła sikać. Nic z tego. Poleciało obok, na ramię, potem na czoło i dopiero po chwili trafiła tam gdzie chciała – na grzecznie wysunięty język. Nie musiała o to prosić, wiedziałem po co tam jestem. Mocz ciekł po brodzie, trochę spiłem. Ostatnie krople poleciały na ziemię. Wróciliśmy, ona wróciła – ja człapałem klnąc na leśne poszycie, do samochodu. Postaram się chusteczką śmiecąc las.
- Niech on się jakoś wytrze.
Pragmatyzm Pawła pasował do sytuacji. Rzuciła mi kilka chustek.
- Będzie śmierdzieć.
Przemyślała i z bagażnika wyjęła butelkę wody.
- Opłucze i wytrze. Było fajna.
Fajna jak fajna. Poszła butelka i wyrzucony ręcznik. I tak czułem, że śmierdzę jej moczem.
Weekend pod żaglami był piękny. Pominęłam kilka wtop. Mieliznę, na której utknęliśmy bo Paweł zapomniał się szykując do strzału w moje usta, trzciny zwiedzane po całkiem upojnej godzinie pod pokładem – kapitan czyli Paweł skomentował, że kotwica nie trzymała. Trudno, żeby trzymała kiedy sztorm był w kabinie miotając jachtem jak lowriderem. Paweł się przemógł tracąc męsko-męskie dziewictwo od razu na każdy możliwy sposób. Loda robił fatalnie, dupę miał ciasną ale swoim fiutem wiedział co robi – na zimno, bez emocji pierdolił mnie kilkanaście minut aż do wspólnego spustu na który czekały usta Yvette. Wieczorem ognisko do którego dołączyła się gromadka dzieciaków. Yvette miała dużo frajdy w deprawowanie nastolatek a ja jebałem pijaną dziewczynę nie wnikając w detale. Weekend minął, wróciłem do swojego świata.
Yvette szalała. Jej niechęć do jakiejkolwiek konwencji zaczęła wszystkim dokuczać. Upatrzyła sobie Olgę i mnie. Wpadała do Ewy bez zapowiedzi i czekała w gabinecie, schowana przed normalnym ruchem aż któreś z nas będzie wolne. Można to tolerować, raz, drugi, trzeci, na dłuższą metę robi się problem. Nasz problem, jej to nie obchodziło.
W pokoju szalała jak uwolniony z kajdan zaklęcia wyposzczony demon. Ciało nie znało ograniczeń a seks był nieustannym eksperymentem. Czy lubiliśmy jej wizyty? Była tak inna, że .. sam nie wiem. W gablocie pamięci są zabawki które przynosiła w siatce jak zakupy ze spożywczaka, zapach potu, migawki scen gdy wzdychała i puszczała oczko mówiąc „zdążyć jeden jeszcze raz, no prosi, zdąży”. Wyjechali do londyńskiego City. Kontakt urwał się. W tej pracy nie dostajesz pocztówek na Święta.