„Kurwa! kurwa!” – jęczałem w myślach. W mojej głowie szalał tajfun. Nie mogłem opanować tego bałaganu.„Co ja zrobię” – zadawałem sobie pytanie. „Przecież to jest początek” – dudniło pod czaszką.
Siedząc bez ruchu, okrakiem na drabinie, zacząłem wpadać w panikę. Film świeżej pamięci zastępował film z kategorii science-fiction. Widziałem te wszystkie twarze otaczające mnie, wykrzywione w kpiącym uśmiechu. Wrzeszczące: „pedał”, „ciota”, „kurwa”, „chuj”, „zboczeniec”, „jebany cwel” i tak dalej . Osaczała mnie moja wyobraźnia, wizjami towarzyskiego piekła, które niebawem tu nastąpi, gdy już wszystkie ściany tego kosmosu, będą wskazywać mnie paluchami. Obraz tej Golgoty pozbawiał mnie oddechu i paraliżował ciało. Sapnąłem ciężko i stwierdziłem, że muszę stąd spierdalać i to jak najszybciej, zniknąć z oczu wszystkim, zaszyć się w pracowni i postarać się wymyślić plan obrony przed tym co może się zdarzyć. Zszedłem z drabiny i postawiłem wiadro z farbą na chodniku koło bramy, złożyłem drabinę i ustawiłem ją za budką wartownika.
– Co tak szybko spierdalasz ? – usłyszałem gulgot Małpiszona.
– Jutro to skończę, dziś muszę wykończyć inne roboty – odparłem z trudem. – To ja spierdalam – dodałem i wyszedłem za bramę, kierując się w stronę pracowni. Znowu usłyszałem charakterystyczny głos Małpiszona
– Ty, a na chuj tu zostawiasz wiadro i pędzle?
Odwróciłem się, faktycznie wiaderko stało pod bramą. Westchnąłem, zawróciłem, zabrałem swoje zabawki.
– Dzięki – wydusiłem krótko z siebie.
– Tyś jebnięty, czy zakochany – szczerząc zęby dorzuciła Małpa. A mnie przeszedł dreszcz przerażenia. Czułem jak pieką mnie policzki, jak tężeje ciało. Pomyślałem, że słyszał monolog Rafała, wygłoszony przy drabinie.
Prawie biegiem ruszyłem w stronę pracowni, uciec z terenu koszar jak najszybciej. Już byłem za zakrętem ogrodzenia i, kurwa, widzę Politruka. „No dupa, jeszcze mi tu jego potrzeba” – pomyślałem. Zasalutowałem.
– Panie kapitanie, idę do pracowni skończyć te dwie duże plansze.
– Janusz, a bramę odnowiłeś?
– No właśnie nie, panie kapitanie, coś się źle czuję, kłopoty z żołądkiem – kłamałem, unikając jego wzroku. Przyglądał mi się tym rybim, martwym, mętnych spojrzeniem, niebieskich szeroko rozstawionych oczu na nalanej twarzy. Taksował mnie i moje zachowanie.
– No, dobra Janusz skończ te plansze. Może padać przez kilka dni, a na poniedziałek musisz odnowić bramę koszarową. Nowy „stary” przejmuje jednostkę. Nie wiem jak to zrobisz ale to musi być gotowe. I jak tak cię boli brzuch to nie siedź za długo pod prysznicem – uśmiechnął się obleśnie, a mnie przeszedł prąd.
– Tak jest, panie kapitanie! – zasalutowałem i każdy poszedł w swoją stronę. Zrobiłem wielkie „ufffff” w myślach.
Zaraz co ten zlew chciał mi powiedzieć? No ładnie, analizowałem, to jednak nie fatamorgana, a to jebany pies. To jednak nie mam zwidów. W końcu wszystko było jasne. Kilka razy relaksując się pod prysznicem miałem wrażenie, że ktoś mnie podgląda. Zawsze było tyle pary, że nie specjalnie byłem pewien. Raz drzwi były lekko uchylone, a pamiętałem, że je zamykałem. Potem opierałem wysoko czubki butów o drzwiami. Kilka razy buty stały całą podeszwą na podłodze, a skrzydło drzwi było zamknięte. Czyli ktoś musiał je uchylić. Nie brałem tego jednak do bańki ale teraz... nie, no to stary zbok i wszystko jasne. Podglądał mnie podczas moich chwil uniesienia. „Stary cap” – myślałem. –„A chuj ci w przełyk, wykombinuję jakiś haczyk, fiucie!”. Teatrzyk będzie zamknięty. Wszedłem do pracowni, byłem zmaltretowany dzisiejszym dniem. Całe szczęście, że jedna z tych plansz była gotowa, a druga prawie skończona. Miałem dużo czasu na przemyślenia. Nalałem wody do kubka, włączyłem „buzawe”, odczekałem kilka chwil i woda zaczęła wrzeć. Wygrzebałem cukier i kawę, nasypałem do wrzątku. Siadłem wygodnie na krześle, zapaliłem papierosa i czekałem kiedy aromatyczny napój się zaparzy. Na chwilę zapomniałem o Rafale i nadchodzącej katastrofie.
Zastanawiał mnie Politruk. Kurde, irracjonalne, przecież on dobrze wiedział, jak ja tu się znalazłem. Wiedział, że to kara i zsyłka. Dlaczego pierwszego dnia po unitarce, dostałem taką fuchę? Przecież to miało być docieranie. Pamiętam jak major z WKU powiedział mi wprost:
– No, a teraz, Wolski, dostaniecie w dupę tak, że chuj was strzeli. Ten pobór, w tym terminie touzupełnienie, rozumiecie, dzik jesteście. Co znaczy dzik to się dowiecie na miejscu.
Dziki mają przesrane, są poza falą, to znaczy, że jest ich kilku i są najbardziej narażeni na docieranie. Cała siła fali tkwi ilości poborowych. Dlatego pierwsze kilka tygodni spędziłem w dużej jednostce w mieście garnizonowym. Była to unitarka, okres gdzie z cywila stajesz się żołnierzem, okres w którym masz tylko czas na ból, pot i strach. Gdzie snu zawsze za mało, gdzie zmęczenie goni udrękę. Dzień po przysiędze (bo jako jedyny nie dostałem urlopu ani przepustki) wywieziono mnie w to miejsce. Zostałem przydzielony do drużyny, zakwaterowany i miałem zameldować się w sztabie u Politruka. Pierwsza myśl: „no cudnie, zaczyna się”. Jednak po zameldowaniu się, nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Politruk mnie mierzył wzrokiem. Jego dziwne oczy, wodniste i martwe, twarz z siecią drobnych popękanych naczyń krwionośnych na nosie i policzkach nie mówiły nic. Ja widziałem faceta, który za kołnierz nie wylewa.
– Janusz Wolski były student, tak – zapytał
– Tak jest, panie kapitanie – odrzekłem z wojskową kindersztubą.
– Studiowaliście w Warszawie, tak?
– Tak jest, panie kapitanie to prawda – odpowiedziałem stojąc sztywno, patrząc w te zimne oczy.
– Co studiowaliście, Wolski?
– Weterynarię, panie kapitanie.
– Do „świniarni” mam ludzi, na izbie chorych też. Więc co jeszcze umiecie? – zapytał służbowym tonem.
Miałem w głowie pustkę. Co ja takiego umiem, co było by przydatne w wojsku? I już miałem odpowiedzieć, że nic, gdy za oknem przeczytałem napis „ Żołnieże Ludowego Wojska Polskiego strzegą naszych granic, umacniając bezpieczeństwo socjalistycznej ojczyzny”.
– Umiem rysować, malować i pisać. Na pewno lepiej niż ten ktoś, kto malował to hasło. Jeżeli mnie pamięć nie myli „to żołnierz” pisze się przez jedno „ż” , drugie powinno być „rz” – stwierdziłem. On się odwrócił się w stronę okna, popatrzył chwilę i powiedział:
– Macie rację, to stoi tu od jesieni zeszłego roku – to znaczyło tylko tyle, że nikt nie czyta tych bzdur, które straszą wszędzie w jednostce - pomyślałem
– No to macie zajęcie szeregowy. Dwa tygodnie służby wartowniczej, a potem was znajdę i zobaczymy co potraficie.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Odmaszerować.
Nie wiedziałem o co chodzi, jednak świtała mi myśl, że jakoś przeżyję ten „syf”.
Od pierwszego dnia zostałem wrzucony w kierat służby wartowniczej, po sprawdzeniu mojej biegłości w zakresie regulaminu służby wartowniczej. Już w pierwsze popołudnie wylądowałem na wartowni. Dwadzieścia cztery godziny służby, czyli dwie godziny warty, dwie godziny snu i dwie godziny czuwania w trzech turach. Poznałem wtedy kolegów z drużyny. Załamanie, sami „twarzowcy”, naród pszenno-buraczany, katastrofa. Jedynie kapral Kotlarczyk wyglądał i mówił normalnie. Starałem się trzymać na uboczu, ale słyszałem, że dzikowi trzeba wpierdolić, bo „dzik jest młody, że fala go musi dotrzeć”. Zapowiadało się ciekawie. Zapamiętałem sale, w której będę spał. Dwanaście łóżek w dwóch rzędach po sześć z każdej strony. Jedno pod oknem, następnie dwie pary, po dwie złączone koje i ostatnie przy ścianie koło drzwi. Będzie ekstatycznie i to bardzo, czułem jak tyłek marszczy mi się ze strachu: jedenastu wrogów co noc będzie mnie gnoić, a przecież po nich widać, że to młode wojsko, pewnie ostatni pobór, sami docierani przez starszą falę. Zapowiadała się walka o życie.
Następnego dnia po służbie poszedłem do kantyny kupiłem fajki, pastę do zębów i trochę słodyczy. Byłem głodny, żarcie było z kategorii „dla psa”, z tym że tańszego, jak mawiał kolega Waldek z akademika. Już wychodziłem gdy od stoliczka stojącego w środku, odezwał się prawie bezzębny dryblas, z popuszczonym pasem i opinaczami kamaszy i spranym mocno, zaciasnym moro
– Tej, kurfa, dziku – zaseplenił – Jak masz na imię?
– Janusz.
– Weee, wiara jak on się, kurfa, do fali melduje – rzucił ni to do mnie, ni to do trzech goryląt siedzących przy kantynianym stoliczku. – Dziś, kurfa, dziku stajesz w nocy do raportu. Regulamin na dotarciu wyjebiesz.
Stałem patrząc na ten zwierzyniec, słuchając ich bulgotania, które było śmiechem. Myślałem „O! O! O! To będzie jedna z niezapomnianych, szampańskich nocy życia”. Przecież oni mnie zapierdolą na miękko. Nasłuchałem się o fali i jej metodach. Jednak patrząc na twarze, które do tej pory poznałem w jednostce, nie widziałem żadnej skażonej procesem myślenia. Zrobiło mi się sucho w gardle.
– Tej, dzik, wypad – rzuciło, któreś z goryląt.
Wyszedłem, zapaliłem fajkę, ostry dym „Radomskich” wypełniał mi płuca. Może zagram na zioma? Faceci byli na bank z Wielkopolski. Ja też byłem z urodzenia poznaniakiem, co prawda na wychodźstwie. Może będzie trochę litości. Stanęły mi przed oczami opowieści: o kocówach, rowerkach, pompowaniu, biciu, poniżających sytuacjach, w których pozbawiony jesteś intymności.
Chciałem by czas stanął w miejscu, ale tak się nie działo. Wojskowa rutyna: apel, kolacja, obowiązkowy dziennik telewizyjny, młoda fala i ja z nią miałem przygotowanie do capstrzyku, czyli jazda po posadzce korytarza ze szczoteczkami do zębów. Zaś starzy oglądali film w telewizji. Przed ciszą nocną ekspresowa toaleta i pierwsza lekcja. W szufladzie mojej szafki nie znalazłem, kupionej dziś pasty, kurwa, cudownie wyparowała, jak i reszta słodyczy z szafki. Dobrze, że kupiłem tylko jedną paczkę fajek i trzymałem ją przy dupie. Tuż przed dwudziestą drugą usłyszałem ryk podoficera dyżurnego:
– Przygotowanie do ciszy nocnej – zacząłem się przebierać jak cała reszta w pidżamy, w białym świetle jarzeniówek, unikając wzroku innych, oczywiście każdy zostawił na dupie sprane wojskowe szorty. I znowu ten sam ryk:
– Cisza nocna, gasić światło!!!
I nastała cisza i ciemność. Miałem otwarte oczy, porażony strachem o własny tyłek oczekiwałem nieuchronnego. Reagowałem mocnym spięciem na każdy szmer. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, trochę światła wpadało do sali z zewnętrznego oświetlenia koszar. Dotarło do mnie, że jest nas sześciu na sali, a reszta na służbie lub na urlopach. Wiedziałem, że to się zacznie, jak oficer dyżurny wyjdzie i będzie pewność, że szybko nie wróci. Mimo zmęczenia służbą, stres trzymał mnie w spięciu i świadomości. Tych małp jest tylko sześć, a właściwie, aż sześć i dojdą do nich starzy. Kto się pierwszy ruszy i podejdzie do mnie, dostanie z kopa. Dobrze, że łóżka obok mnie są puste, szczególnie to po prawej dosunięte do mojego. Nikt mnie nie przygwoździ do materaca. Po pewnym czasie usłyszałem otwierające się drzwi gdzieś z głębi korytarza i tupot nóg. „Kurwa nadchodzi” – pomyślałem. W tym samym momencie jak z katapulty, wyskoczyły cienie z mojej sali, już mnie otaczały, obiecany kop dla pierwszego przeciwnikatrafił w powietrze. Mało nie popuściły mi zwieracze. Ktoś trzymał mnie za ręce, czyjeś ręce trzymały mnie za nogi, coś ciężkiego skoczyło mi na jaja, sprawiając ból. Po chwili poduszka zakryła mi twarz, miałem kłopot ze złapaniem oddechu, usłyszałem otwierające się drzwi i głos:
– Koty, dzik, gotowy do raportu? – do uszu dochodziły pojedyncze słowa jakiegoś chorego meldunku i rechot.
– Niech ktoś mu ściągnie nachy w dół!
„Tylko kurwa nie to, nie to” – myślałem. Nie mogłem normalnie oddychać. Mimo, że starałem się opierać, czułem, że jestem pół nagi. Nagle słyszę głos Kotlarczyka:
– Rychu, głupi chuju, zostaw go.
– Tej, Kotlar, wypierdalaj. Nocą fala rządzi – już wiem, że Rychu to bezzębny dryblas z kantyny.
– Zostawić go kocury – krzyknął kapral Kotlarczyk. – Rychu, na słówko. Chyba, że wolisz jebany Orzysz.
– Wee, wiara, chujowi nasrało na pagony i mu odpierdala– w tym czasie łapałem oddech, w sali było więcej światła padającego zza otwartych drzwi w których stał Kotlar z podoficerem dyżurnym, widziałem półokręgiem stojące gorylątka Rycha i małpiatki z mojej sali.
– Rychu, do chuja pana, wiesz, że ja się w to nie wpierdalam. Teraz tu jestem, by ci dupę ratować – zgarnąłem wtedy swój koc z podłogi i przykryłem swój wstyd. Leżałem wystraszony na swoim materacu, wszyscy jak w tańcu chochoła u Wajdy, niby się ruszali i niby stali. Rychu podszedł do Kotlara i zapytał:
– Tej, co jest? – Kotlar coś perorował Rychowi szeptem, dobiegały do mnie tylko jakieś wykrzykiwane przez Rycha.
– Kurfa, o jebany, nie pierdol,
Rychu się odwrócił i wrzasnął;
– Kocury na koja, a my dziś spierdalamy
– Do rana ma być w tej sali pizdeczka, cisza – dodał Kotlar.
Znowu zrobiło się cicho, czasem jakiś szept. Odnalazłem szorty i dół od pidżamy ubrałem się. Nie miałem siły by myśleć nad tym, co tu się stało. Równe oddechy współspaczy, ciemność, stres i zmęczenie przyniosły mi szybki sen.
Później się dowiedziałem, że to nie Kotlar mnie uratował, on to miał wyjebane. On się bał o własną dupę. Ja już wtedy zostałem wciągnięty do stajni Politruka z czego sobie nie zdawałem sprawy. Los potrafi być przewrotny. Jeden Politruk mnie niszczy na uczelni, gdzie na egzaminie komisyjnym dziekan próbował nas ratować, bo widział, że to farsa. Każdy ze zdających materiał miał opanowany na co najmniej na trzy. Stając w naszej obronie został zgaszony przez Śliwę, która mu powiedziała wprost, że ona tu reprezentuje instancje i to jest jej egzamin komisyjny, a nie komisji. Drugi zaś Politruk ratuje mój tyłek przed falą.
Przez kilka dni było rutynowo: służby, spokojne noce, nawet słodycze i fajki przestały znikać z szafki. Zorientowałem się, że reszta łózek, które stoją puste, to reszta drużyny, która miała służbę w te dni, które my spędzaliśmy w koszarach. Ten kretyński układ był zrobiony pod Kotlara, ponieważ był on, też pisarzem kompanijnym. Jego drużyna była podzielona na pół i zajmowali się nimi kaprale Jakuć i Olszar. Kotlar rzadko miał służbę na wartowni czy jako podoficer w kompanii. Rzecz prosta on też był ze stajni Politruka.
Minął pierwszy tydzień w jednostce. Miałem dzień wolny od służby, więc wypełniono mi go obieraniem ziemniaków w kuchni i zmywaniem garów. Wtedy zrozumiałem, co jem. Można by powiedzieć, że śmiechom i żartom nie było końca. To co się tam działo to... Gdyby nie potrzeba zwana głodem, nigdy bym nie ruszył jedzenia z tej stołówki. Skończyły mi się fajki i w chwili przerwy pobiegłem do sali po paczkę „Radomskich”. Otwieram drzwi do sali, a tam na taborecie, koło pustego, sąsiedniego łóżka siedzi, normalna, gdzie tam normalna, śliczna twarz. Stanąłem zauroczony w progu, on się chyba zmieszał, ale się uśmiechnął. Przedstawił się
– Rafał jestem.
– Janusz – odpowiedziałem. – Ja tylko po fajki do szafki, ale jak coś masz swojego to lepiej nie ładuj do szafki, bo ci zniknie w niewytłumaczonych okolicznościach.
On jakoś smutnie i nerwowo podniósł kąciki kształtnych ust. W końcu zbliżyłem się do niego wyciągając dłoń, podał mi swoją wstając. Był dużo wyższy, na pewno koło metra dziewięćdziesiąt . Twarz bardzo młoda, widać, że to jeszcze nastolatek. Zabierając papierosy spytałem;
– Ile ty masz lat? Bo ja tu prawie najstarszy, dwadzieścia jeden.
– Ja mam dziewiętnaście. No i ja przyszedł tu. Ja szybko chcę syf odjebać.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową, choć trochę czar prysł, już wiedziałem, że to prosty chłopak gdzieś spod granicy wschodniej.
– Ja znikam, mam służbę na kuchni, obiorę ci kartofelki. Nie dziw się, że będą sine – uśmiechnąłem się i pobiegłem na zaplecze stołówki. Byłem mocno nakręcony tym nowym żołnierzykiem.
Kurde jak dobrze zobaczyć piękną twarz. Nie wiem, czy ja zgłodniałem za kimś kto prezentuje się jak Adonis? Tak Adonis wśród, hmm, czego? Nawet małpy lepiej wyglądały niż to wojsko. Kurwa, chyba mi odbija. Siedziałem na taborecie, obierałem pyrki z bananem na twarzy, mając wszystko wyjebane, jak to się tu mówi. Skąd przeczucie, że gościu nie jest super? Kopałem się w czółko na moją pierwszą reakcję. Może być tylko po podstawówce jak wszyscy tutaj, pomijając kaprali, kierowców, sanitariuszy i mnie. No kurwa, a ja co? Teraz właściwe też niedouk? Wykształcenie, wiedza, eruducja może nie mieć znaczenia, gdy ktoś jest mądry i ludzki.
Rafał miał bardzo delikatne dłonie, wąskie w stosunku do długości palców, białe i zadbane. Karnacja twarzy jak z bajki, mleczna skóra z pąsem na twarzy, miękki brzoskwiniowy zarost. Kurde, jak on go zachował? Dedukowałem: on jest pierwszy dzień po urlopie prawdopodobnie, czyli musiał być na unitarce w garnizonie. Też dzik, jak ja. Przebrany jak klown w za duże moro, przesadnie zaciśnięty pas i opinacze. Nawet tutejsze kocury wyglądają dużo lepiej. Tyle pytań, brak konkretnych odpowiedzi. Myśląc o jego dużych prawie granatowych oczach w czarnej, regularnej oprawie, kilku piegach na prostym, symetrycznym, lekko zadartym nosku, poczułem, że to co miałem w kroku, stanęło na baczność, jak rekrut przed oficerem. Pięknie, pięknie Januszku. Nie było gdzie i kiedy swobodnie nacieszyć się instrumentem. Same myśli, które krążyły wokół mojego nowo poznanego idola utrudniały mi siedzenie, zresztą czułem, że mam kisiel w szortach. Nie ma gdzie i jak dokonać przepięcia, kombinowałem - Zrobię to w lesie na warcie, kurde tylko żebym nie miał służby przy bramach bo nic z tego nie będzie. Rafał dziś będzie miał ze mną służbę. Może na jednej zmianie - rozmarzyłem się. Może pogadamy o tym, czy tamtym. No, z drugiej strony też dupa, przecież poza kilkoma monosylabami nie rozmawiałem tu z nikim. Już wiedziałem, że moje cudowne ocalenie to sprawa polityczna, dano mi do zrozumienia, że jestem dupolizem kapitana i ma być pełna gotowość na pokładzie, gdy się pojawiam, bo jestem podpierdalaczem, gumowym uchem. Miałem to głęboko, myśląc o Rafale. Przy ustawicznym, bolesnym i mokrym wzwodzie, dotrzymałem do obiadu.
Rafała widziałem tylko na stołówce, gadał ożywiony ze stadem małpoludów. No i masz idola kurwa, byłem rozczarowany. Patrzyłem na jego czarne, bardzo krótkie włosy, kształtną czaszkę i smutno mi było, że nie siedzi tuż obok mnie i nie rozmawia ze mną. „Planeta małp” zwyciężyła. Śmierdzący gulasz z „czegoś” i sine ziemniaki stawały mi w gardle, odsunąłem talerz. „Kupię coś słodkiego” – mruczałem do siebie. Potem była warta. Był i on, byłem ja ale inne zmiany, inne posterunki.
Rutynowo mijał tydzień bez sensacji, czyli warta, kuchnia, rejony do sprzątania. Rafała widziałem ciągle. Spał na łóżku połączonym z moim, jednak poza konwencjonalnymi, zdawkowymi wymianami zdań, on żył w innej galaktyce. Każdej nocy z resztą małpiatek w czasie ciszy nocnej udawał się do sali starych na docieranie. Tak to jest z chłopakami pałającymi miłością do koszarowej tradycji, nawet dobrowolnie dają się ujeżdżać. „Dziś kocur, jutro chuj dla innych” – pomyślałem i zasnąłem.
W piątek rano Kotlar wręczył naszej dwójce formularze członkowskie ZSMP do wypełnienia. „Ładny chuj” – pomyślałem i wiedziałem, że parasol Politruka zamykam na wieki. „Za chuja tego nie podpiszę” - konstatowałem. Pierwszy odezwał się Rafał;
– Kapral, ja tego nie piszę. Ja prawosławny i wierzący. – Dodał ciszej: – Ja tego nie podpiszu.
Mnie opadła żuchwa na kolana, a Kotlarowi wypadały gały, nabierał powietrza by wydać jakiś dzwięk.
– Ja też tego nie podpiszę – wtrąciłem.
Kapral się zapowietrzył, patrzył z niedowierzaniem i w końcu się odezwał, spokojnym głosem:
– Kocury, wy tak to sobie możecie meldować u cioci na imieninach. Jest, kurwa, sto procent, powtarzam, chujki, sto procent członkostwa w tej jednostce i tak będzie. Zrozumiano? – podniósł głos i dodał na koniec: - Długopisy w łapy i wypełniać!
– Obywatelu kapralu, to jest dobrowolna deklaracja, więc mam prawo odomówić – wypowiedziałem to zdanie, stojąc przed nim już przepisowo, by nie dać mu pretekstu do kar regulaminowych. Rafał stanął obok mnie.
– Czy wyście ochujeli? Przecież to pic-fotomontaż. Kurwa, musicie to podpisać!!! - wściekły, prawie siny Kotlar pluł nam w twarze.
– Obywatelu kapralu, nie możecie mi wydać takiego rozkazu – kontynuowałem bardzo spokojnie.
– Pytam się zjeby, ostatni raz. Podpisujecie!? - kontynuował Kotlar.
– Nie, obywatelu kapralu – powiedziałem hardo.
– Nie, kapralu – odpowiedział cicho Rafał.
– A chuj was jebał, zajebię was na tym placu, będziecie mi lizać dupę i błagać o deklaracje – wysyczał Kotlar. – Olszar, chodź tu, masz robotę – krzyknął w stronę siedzącego na ławeczce suchego bruneta z wąsem. Ten powolnym krokiem zbliżał się do naszej trójki. Stanął koło Kotlara, kończąc dopalać peta i zapytał
– Problem, Andy, jaki problem?
– Te dwa pierdolone, dziki nie chcą podpisać deklaracji ZSMP, kurwa, czaisz? - pluł się nasz kapral. – Ja mam robotę w sztabie, przeczołgaj zdrowo kutafonów po placu. Kurwa, na początek pięćdziesiąt okrążeń placu. Jak kocury dalej będą się stawiać, czołgaj do skutku, do obiadu – mówiąc to, widać było, że się odpręża i powraca jego samozadowolenie.
– Andy tylko przynieś mi fajki i naparz kawy, kurwa, no pół dnia zjebane ale chuj, niech tak będzie. No kocury w górę kity i poszliii! – rzekł zadowolony Olszar.
Ruszyliśmy truchtem wokół klombu między koszarami a stołówką. Jedno okrążenie około stu pięćdziesięciu metrów. Dzień był wiosenny, ciepły słońce świeciło, a my w moro, rogatywkach na głowach, nadmiernie spięci parcianymi pasami w talii, z kamaszami na nogach truchtaliśmy jednostajnym tempem.
Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy: ”Boże, jakie szczęście, że mamy skarpety, a nie onuce”. Biegliśmy nie patrząc na siebie, nie gadając, bo to osłabia. Czasem tylko Olszar przypominał o sobie, wrzeszcząc „Ruchy, kurwa, ruchy”. Po pięciu minutach było mi gorąco, zaczynałem się mocno pocić. Wiedziałem, że prędzej, czy później wejdę na minę, no i eksplodowała. Kombinowałem, że teraz Politruk sam każe mnie docierać starym. Wolałem skupić się na Rafale. Zaimponował mi swoją niezłomnością. Ciekawiło mnie, gdzie jest granica jego bólu, czy wytrzyma, czy my wytrzymamy, bo z każdym okrążeniem było gorzej. Jego oddech i stukot kamaszy, który słyszałem dodawał mi sił, mobilizował do ciągłego wysiłku. Czasem gdzieś w oddali rozlegało się „Ruchy, kurwa, ruchy!”. Czułem jak moje moro robi się ciężkie i gorące od potu, jak pot gromadzi się między półdupkami i spływa w dół na zapocone jądra, wsiąkając w szorty i spodnie. I znowu: „Ruchy, kurwa, ruchy!. Pot zalewał mi oczy mieszając się ze łzami, odzież paliła ciało, stopy się stały jedynie bólem. I tylko „Ruchy kurwa, ruchy!”. Pamiętam, że ciało, było jedną gorejącą raną i gdzieś odpłynęło.
Leżałem na koi w mokrym moro, nie mogłem się ruszyć. Byłem jak pochodnia, gorzałem. Czułem obok Rafała, słyszałem jego ból, identyczny z moim, jak zsynchronizowany rytm naszych kamaszy w biegu i usłyszałem głos kaprala „No kocury ogarnąć się do obiadu” potem trzask drzwi i wyszeptałem: „Nie podpisaliśmy”. Ten wysiłek i cierpienie sprawił, że Rafał był mi teraz najbliższą osobą we wszechświecie.
Siedziałem w pracowni, dopalałem „Radomskiego” popijając kawą. moje myśli wróciły do wypowiadanych fraz koło drabiny. Oczy mnie piekły, krople łez toczyły moje policzki. Kiedyś tak bliscy przez ból, cierpienie, dziś tak odlegli przez miłość. Gdzieś w głowie ciągle pobrzmiewało mi „Ty jebany chuju” wysyczane mi w twarz. Rafał w tym właśnie problem, bo jestem chujem niejebanym, a tak bym chciał! Rozumiesz Rafale, ja pragnę być jebanym chujem i chujem jebiącym. Dwadzieścia jeden lat niespełnienia, pożogi niejebanego chuja.
Mimo, że nie podpisałem deklaracji członkowskiej ZSMP, Politruk w poniedziałek namaścił mnie na zbrojny oręż propagandy i mógłbym stwierdzić: żyłem długo i szczęśliwie bez zawracania mi dupy w środku „syfu”. Miałem pracownie z prysznicem pod którym, ćwiczyłem swój organ naczelny, ku własnej uciesze. Wszystkie rany i otarcia po biegu dawno wygojone. Została tylko zadra w duszy, ja dalej jestem samotnym wilkiem.
Wstałem z krzesła by przygotować kolejną kawę i doznałem oświecenia, „Kurrrwa” - szeptałem „Ale jestem głupi” – dodałem. Wszystko stało się jasne i proste. Ze swoim zauroczeniem trafiłem w fatalne miejsce. Kluczem do mojej porażki była jednak polityka. Po pierwsze kadrowa, gdzieś tam hen, ktoś podejmował decyzję, że do tej jednostki trafiały odrzuty. Jeżeli mięsa armatniego było dość, to Politrukowi brakowało rąk do jego robótek, bo lekarz miał pierwszeństwo w wyborze sanitariuszy. Politruk, facet od trzymania pozorów, czyli nachalna propaganda, prowadzenie biblioteki i tak dalej, szukał kogoś kto może umie w miarę biegle czytać i pisać. Przy tym był glistą w jednostce i w domu, bo ciągle napierdalał żonę, co często słyszałem. Każdy kogo sobie wybrał, był świętą krową.
Chłopaki poważnie mnie się bali, że ich zadenuncjuję. I tak powstaje ciąg zależności: ktoś przysyła słabe kadry do jednostki, Politruk chce mieć święty spokój, by móc kontynuować swoje hobby, czyli grzanie gorzały. Kotlar jest od niego zależny, bo nie chce tłuc wartowniczych służb. Politruk każe mu mnie chronić przed falą. Ja sobie korzystam z przywilejów typu łazienka, pracownia, łażenie po nocach, spanie w dzień, żadnych wart, walenie w chuja, a przy tym plotka, że jestem donosicielem, którą mam w dupie, bo wiem jak jest naprawdę. Tak staje się wrogiem publicznym numer jeden.
Poznaję w tej mizerii ludzkiej urodziwego chłopaka, praktycznie mi odpierdala. Przy nim mój mózg pali styki. Jestem na niego nakręcony, nic o nim nie wiem. Bo pomimo miłego początku, już przy pierwszym obiedzie ucieka jak najdalej. Mnie poziom spermy zalewa oczy. Z deklaracjami to był przypadek, że on i ja w tym samym czasie i miejscu jesteśmy zgnojeni. Ja mam, po omdleniu chorą wizję wspólnoty dusz. I tak mój pierdolec na punkcie Rafała, ma pierdolca. Ładny, hetero chłopak urzekł wyposzczonego pedałka. Ten się nakręcił i siedzi w szambie po dziurki w nosie, puszczając bąki ze strachu. To co, że wytrzeźwiałem ale skutki tej testosteronowej balangi mogą być dla mnie okrutne.
Politrukowi jak będzie mnie atakował, mogę powiedzieć, że mnie podglądał jak biorę prysznic i bawię się sprzętem, że codziennie bije żonę jakby chciał się jej pozbyć. „Pan kapitan też woli młode męskie ciałka?” – aż zarechotałem na ten wywód. On się tak przestraszy, że zamknie parasol ochronny i da moją pedalską dupę Rychowi i reszcie kompanii „a co tam niech chłopaki sobie używają”.
Mimo tej erotycznej wizji, skończyłoby się na trzonku od miotły, niszczącym mój dziewiczy musculus sphincter ani. To nie znaczy, że on jest Ani, on jest mój i pragnie innej pieszczochy niż kij od miotły.
Rozbawiony tą gierką słowną, zamiast kończyć drugą planszę, zacząłem samoczynnie ćwiczyć tę grupę mięśniową: skurcz i rozkurcz. Z czasem skupiłem się na swoich wędrujących wertykalnie jajkach. Mój pieszczoch, doznawał pobudzenia, przepychał się między tkaniną szortów, a podbrzuszem, przedzierał się przez łonowy busz ku górze, ku światłu. Jak pęd ziarna starający się przebić przez skorupę drobin piachu, by zaczerpnąć słońca i powietrza, by z czasem rozkwitnąć nowym życiem. Rozpiąłem pasek spodni i kilka guzików, czułem jego potęgę napierająca na gumkę szortów, jak drży cały, czerpiąc swą energię z korzenia, pobudzanego spazmatycznym ruchem dwóch pierścieni, strzegących enigmy wewnętrznych otchłani ciała. Widzę jeszcze ciemną plamę wilgoci użyźniającą moją bieliznę. Zamykam oczy by wyłowić z pamięci szczegóły dzisiejszej nocy.
Druga po północy, otwieram wrota budynku koszar, wchodzę na rozświetlony korytarz. Wyrywam z półsnu podoficera dyżurnego, pokazując mu, by spał dalej, on chwilowo przebudzony, układa głowę na blacie biurka. Podchodzę do drzwi mojej sali, szybko i cichutko wpełzam do środka, by nie przerywać snu śpiących tam żołnierzy. Chwilę stoję, przyzwyczajam wzrok do mizernej poświaty wpadającej przez okno. Słyszę równe i ciężkie oddechy, liczę skłębione koce na łóżkach. Jest ich trójka. Podchodząc do swojego łóżka. Widzę Rafała, odprężonego, leżącego na plecach, z szeroko rozłożonymi nogami. Mógłbym tak go obserwować całą noc, notować każdy jego senny ruch, każde sapnięcie, każdy oddech. Bezszelestnie zdejmuje umundurowanie. Zakładam pidżamę i delikatnie siadam na swoim materacu, powoli kładę się na boku, zwracając twarz w jego kierunku, przykrywam się kocem z prześcieradłem.
Z perspektywy trzydziestu centymetrów, komplementuję jego prawie klasyczny profil. Ten lekko ku górze zadarty czubek nosa, nadaje mu charakter, lekkości młodzieńczego żartownisia. Doskonale pamiętam te kilka plamek piegów, teraz niewidocznych, które wraz z dołeczkami na policzkach, kiedy się uśmiecha, czynią z niego wiecznego dzieciaka. Ten obraz znam na pamięć, każdej nocy gdy śpi koło mnie, snuję wizje pocałunków, pieszczot, przyglądając mu się bacznie, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Dziś było inaczej, moja desperacja zmusiła mnie do działania. To popołudniowe łzy spod prysznica sprowokowane uczuciami samotności i bezradności, pchały mnie do akcji. Gdy rozum odchodzi w cień, a hormony i pragnienie, burzą mury rozsądku, zaczynasz postępować inaczej niż zwykle.
Milimetr po milimetrze przesuwam swoje ciało do krawędzi łóżka, by być jak najbliżej koi Rafała, nasze posłania stykają się ze sobą, więc docieram do granicy, piętnaście centymetrów od jego ramienia. Teraz dokładnie lustruje jego długą szyję z lekko zarysowanym jabłkiem Adam, jego ruch w rytm oddechów. Moja dłoń pchana siłą nierozsądku, drżąc przedziera się przez granice wyznaczoną krawędziami łóżek, zatrzymuje się co chwilę, wstrzymywana obawą. Jednak podąża uparcie do Edenu jego ciała. Mój oddech jest płytki, czasem zamiera na chwilę, oczy bacznie śledzą to tak upragnione ciało.
Mój bezwstydny korzeń życia, mocno wzbudzony, opiera się o tkaninę szortów, chcąc ją przebić na wylot. Palec wskazujący, wędrującej dłoni dociera do kresu doliny, stykając się ze masywem jego twardego biodra. Na twarzy Rafała dalej ten sam spokój, wiem, że nie może być inaczej. On w swoim głębokim śnie, po służbie i nocnej lekcji uległości, nie może czuć tego delikatnego muśnięcia. Druga moja dłoń uwalnia moje nabrzmiałe brzemię ekscytacji. Twarde i gorące moim pożądaniem, ono wypełnia ściśle mi dłoń, będąc źródłem przyjemności. Drapieżnie pociągam tą dłonią w dół, by obnażyć czerwień szczytu. Kciukiem pocieram o wiązadełko, by wzmagać swoje pragnienie, by wierzchołek pokryć przyjemną lepkością.
Palce drugiej dłoni testują twardość, jędrność i sprężystość jego lewego biodra i uda, czuję temperaturę jego ciała. Biodra i uda Rafała są lekko ciężkie, by to wytłumaczyć należy sięgnąć po ilustrację „Davida” dłuta Donatello, gdzie widać to bardzo młodzieńcze, wysmukłe ciało, które nie w pełni się jeszcze się ukształtowało, gdzie biodra jakby są trochę za szerokie, są podstawą dla nie do końca męskiego torsu.
Ta dłoń zbierająca Rafałowe ciepło, powolnym ruchem zdobywa szczyt jego uda, rozpłaszcza się na nim, przesuwa się tam gdzie zawsze pragnęła być. Ciepłota ciała i szorstki materiał nogawki piżamy, dostarczają mojej stalowej męskości kolejnych powodów do mikro erupcji, ja cały spinam się do granic swojej twardości. Dłonią docieram tam gdzie czuję, ogień jego ciała, wstrzymuje oddech, bacznie śledzę wyraz twarzy swojego ideału. Jednak nic nie widzę poza rozanieleniem, błogością.
Wypełniłem płuca haustem powietrza, dłoń poruszyła się nieznacznie na biodrze Rafała i napotkała dziwny opór. Zatrzymałem się „kurde coś jest nie tak” kombinowałem „co to może być, w tym miejscu?” Podjąłem próbę wspinaczki na tą oporną przeszkodę, Bodźce z moich palców, przekazały mej wyobraźni obraz początku grubego walca. „Ku.... to nie jest możliwe, normalni ludzie tam nic nie mają” krzyczała moja realna ocena. Palce zaczęły uciskać tą sekretną wypukłość, nie była twarda jak mięśnie. Na pewno to jest jego berło i z pewnością mu stoi, ale jakieś inne wiotkie, zupełnie inne niż moje, które teraz było całe mokre od powolnego drażnienia.
Zacząłem pospiesznie przeszukiwać skrytki pamięci, słyszałem, że czasem duże członki nie są tak sztywne. „Czyli on ma teraz wzwód” myślałem gorączkowo. „Co to znaczy? Może on nie śpi i pozwala mi na tą zabawę albo jest nieświadomy i śni mu się coś erotycznego”. Zaraz zganiłem się w myślach, bo przecież nie widzę żadnych szybkich ruchów gałek ocznych pod powiekami, które są charakterystyczne dla fazy marzeń sennych. Może to odruch na pieszczoty mojej ręki.
Upewniwszy się, że obiekt mych pieszczot dalej śpi, uciskam ten magiczny walec. Po chwili czuję, że po moim ucisku, odczuwam lekkie parcie na moje palce, jakby oddanie, wyrównanie presji. „Gdy jest akcja musi być reakcja, głosi podstawowe prawo fizyki” przemknęło mi zdanie nauczyciela fizyki ze szkoły podstawowej. W tym momencie przestało się liczyć cokolwiek. Chciałem, pragnąłem, dotknąć tej królewskiej insygni królewskiej. Czuć jej ciepło w swojej dłoni, jej konsystencje, jej majestat. Moja dłoń powoli gładziła tą kolumnę, skośnie porzuconą mędzy górnym skrajem biodra a osią ciała, powleczoną materią pidżamy.
Nabuzowane żarem pożądania moje palce zaczęły rozchylać poły rozporka. Pod nimi czułem następną tkaninę o gładkiej powierzchni. Delikatnie w obrębie spodni piżamy sunąłem w kierunku teraz tak niepotrzebnych gumek. Powoli dotarłem do granicy, chroniącej jego intymność. Wiedziałem, że nic mnie nie powstrzyma, by złamać jego tabu. Tylko drastyczna reakcja Rafała. „Ale on mi przecież pozwala na tą agresję” myślałem mózgiem zanurzonym w morzu testosteronu. Palce zaczęły walczyć z oporem gumki szortów, już byłem bliski pokonania wroga, „Bastylia padła” triumfowałem w myślach. Znienacka zostałem wciągnięty w pułapkę. Moje pierwsze zwycięstwo nic mi nie dawało, pod szortami była druga gumka. Szersza, obleczona w tkaninę innej tekstury. On miał cywilną bieliznę pod spodem. Teraz nastał czas na szybką strategiczną decyzję.
Moja męskość ogarnięta pożogą ciągłego dotyku była bliska wystrzału, pozbawiała mnie resztek przyzwoitości i racjonalności. „Uwolnię swego księcia z murów tekstyliów, dam mu zasłużoną wolność” tak rozmyślając, sam będąc bliski spełnienia, czując swoje wypięte biodra, drżący pień w który z pędem i siłą wciskała się życiodajna emulsja. Nie było już odwrotu. Pierwszy spazm, zalewający moje posłanie spowodował, że kompletnie stężałem. Pragnąłem głębokiego oddechu, chciałem uwolnić usta od jęku, który dławił mnie, a tu następne skurcze przyjemności targają moimi biodrami, wylewając się z mego wnętrza, mocząc wszystko co przede mną i częściowo spływając po mojej dłoni. Walcząc ze skurczem wszystkich mięśni, starałem się regulować oddech, przychodziło to mi z trudem. „Żeby nie stękać, żeby nie stracić kontroli nad lewą dłonią skrytą w bieliźnie Rafała” takie myśli goniły po moich zwojach mózgowych. Dojście do równowagi trwało długą chwilę, w tym czasie wsłuchiwałem się w odgłosy sali, ale słyszałem tylko miarowe oddechy i pochrapywanie dochodzące z kąta sali.
Na nowo uderzyłem do szturmu na następną linię gumki. Moja dłoń musiała się teraz wykazać saperską precyzją i nie lada zwinnością. Miejsca było tam niewiele, w końcu końcówki trzech palców zahaczyły o krawędź spodenek, dotknęły skóry brzucha, niby się wycofując uparcie, pociągały zahaczone tkaniny w dół. Oczy uważnie skanowały wyraz twarzy Rafała, nic się tam nie zmieniało, lekko rozchylone usta, żadnego tiku, żadnej reakcji. Ja zaś mimo powodzi, prawą ręką walczyłem z niesłabnącą ekscytacją mojego członka, który był mokry, nieustająco sztywny, domagając się ciągłej atencji mimo tego, że kilka chwil temu, przeżył prawdopodobnie największą erupcję w swoich dziejach. Mój mózg stracił dawno kontrolę nad rozsądkiem. Powoli, acz stanowczo, moja lewa dłoń odsłaniała jego podbrzusze i doszedłem do momentu, gdzie trzeba było wytrzeć prawą rękę z resztek śladów rozkoszy.
Potrzebowałem drugiej dłoni, by tą operację przeprowadzić do zaplanowanego końca. Teraz dłonie zsuwając materiał rozkoszowały się dotykiem ciepłego podbrzusza, wchodząc w plątaninę delikatnych włosów łonowych, aż zaczęły wydobywać klejnot korony. Pierwszy mój świadomy dotyk czyjegoś przyrodzenia, wprawiał mnie w ekstazę. Po chwili manipulacji udało mi się wydobyć z rozporka tę żyłę życia, przy okazji sięgając głębiej, by gumki majtek zaprzeć o jądra.
Nagle przeżyłem dramatyczny moment. Rafał sapnął i się poruszył. W tym czasie moje dwie dłonie walczyły o dostęp do tego co ukrywał, zamiast wycofać się w popłochu przed takim atakiem, one ciągle tam tkwiły. Jedynie moje serce biło na granicy dopuszczalnej normy. Prawa noga Rafała uniosła się zginając w kolanie i opadła swoim ciężarem na bok. Wyglądało na to, że oddaje mi pole do popisu. Jego głowa odwróciła się do prawego boku i straciłem możliwość obserwacji twarzy. On znowu zastygł w nowej pozie. I wtedy objawił się ON.
Wiotki, przelewający się znacznie nad moją dłonią, zdecydowanie grubszy niż mój w pełnym wzwodzie. Nie mogłem połączyć palca wskazującego z kciukiem. Nigdy nie sądziłem, że ON może być tak wielki, będąc w stanie uśpienia. Z fascynacją trzymałem tę lekko sprężystą wiotkość w lewej dłoni, prawą zaś, przywołał mój stalowy człon. Oczywiście już wiedziałem, że jest on dużo mniejszy ale pulsujący, kapiący podnieceniem domagał się uwagi jak rozkapryszony bachor.
Mój spód dłoni lekko zgięty w palcach muskał ten kształtny wał, który był ciepły, gładki. Zapraszał by ująć go i zacząć uciskać. On poddawał się tej delikatnej presji, by po chwili przekazać mej dłoni pierwsze oznaki życia. Wyczuwałem jego specyficzny puls, wypływający z trzewi Rafała. Najpierw delikatny prawie nie zauważalny. Potem ośmielony moim uściskiem zdecydowanie mocniejszy, wypełniając, rozpychając środek i ściany wiotkości, która tężała mi w dłoni, rozwierając moją dłoń, wydłużając się. Teraz każdy impuls który przekazywały moje palce, powodował silną fale naporu zmieniając kształt i ciężar. Twarde, sztywne berło, ciężko spoczywało w osi ciała, czasem lekko podrygując. Subtelnie zacząłem gładzić jego powierzchnie, by rozpoznać jego kształty. Już nie było tej aksamitnej gładkości, teraz to co było jego wierzchem było przeorane dwoma bruzdami, które ciągnąc się wzdłuż, uwypuklały centralne wybrzuszenie, gładząc je, szczególnie u nasady, kolubryna silnie reagowała, chęcią poderwania się ale jej własny ciężar przygniatał ja do ciała. Odkryłem po bokach siatki tajemniczych runów biegnących pionowo, czasem rozwidlających się. Oszacowałem długość, mniej więcej jeszcze jeden mój korzeń, czyli dwie i pół szerokości mojej dłoni. Wielka i ciężka, bardzo gruba kolumna nieznacznie zwężająca się ku wierzchołkowi, zwieńczona masywną kopułą, osłonięta do połowy delikatną skórą. Widząc oczyma wyobraźni i pieszcząc w dłoni to boskie dzieło znowu przenosiłem się na kres spełnienia.
Tym razem kompletnie nie ograniczałem swojej reakcji. Dwie dłonie pracowały równolegle, mocno gładziłem poruszając się w dół i górę konar Rafała, przez to odkryłem to co było zakryte. Wędrowałem w tę i z powrotem kilkanaście centymetrów. Sam zatopiony we własnych wytryskach, jęk i chwile nierównego oddechu utopiłem w poduszce, ale moja dłoń nie przestawała rytmicznie pracować pod kocem Rafała. Żaden mój orgazm, choć oba były niezwykłe: długie, spazmatyczne i bardzo mokre, nie powodował opamiętania. Wkraczałem w odrealniony świat tracąc kontakt z otoczeniem, nie nasłuchiwałem dźwięków sali, już nie tak bacznie obserwowałem Rafała.
Niespodziewana myśl „muszę go zobaczyć”. Zauważyłem, że jego lewa ręka spoczywała wysoko na torsie. Oderwałem dłoń od mojej nowej wielkiej zabawki i delikatnie podbijałem koc by zsunął się na jego prawice. Po dwóch próbach jego wstyd został mi ukazany, syciłem oczy tym widokiem.
Z rozporka wystawał ogromny pień spoczywający ciężko na brzuchu, sięgając pewno prawie mostka. Był ciemniejszy niż reszta jego skóry, na górze wielka szypuła zamknięta w trójkąt. Zauważyłem, że ona się błyszczy, więc musi być wilgotna. Ciężko przełknąłem ślinę i już wiedziałem co zrobię, przez moment przeszła mi głupia myśl sumująca moje doznania: „krakowska podsuszana, kurwa, prawie pałka krakowskiej”.
Pozbawiony hamulców zsunąłem się niżej, zbliżając twarz do tej wspaniałej kiełbasy, czułem ten specyficzny zapach męskości. Jakby ostrzejszy. „Ale przecież on się kąpie tylko raz w tygodniu” przelatywało mi przez umysł. „Nic nie szkodzi i tak muszę poczuć ten smak” moje usta już całowały podstawę grubej bruzdy. Nos zbierał aromat, który roztaczały gruczoły. Mój język przesuwał się ku wierzchołkowi, delikatnie znacząc wzory, lizał łapczywie wiązadełko. Czułem, że przedmiot mojej adoracji pulsuje. Nie było szans by w tej pozycji próbować pochłaniać w ustach olbrzymią główkę. Pocałowałem ją, zaś językiem zebrałem jej wilgoć. Zawsze lubiłem ten smak, ale teraz mając świadomość, że to nie jest moje. Delektowałem się tym smakiem. Znowu wysunąłem język tocząc go w dół ku nasadzie.
Kątem oka zauważyłem zbliżający się cień, który z impetem oderwał mnie od źródła przyjemności, przewracając mnie na wznak. Zanim mój mózg pogrążony w innym wymiarze zareagował usłyszałem „co ty kurwa”. Patrzyły na mnie oczy w których widziałem same złe emocje. Silnie zacisnąłem powieki, czekając na cios lub krzyk.
Wtedy nawet nie odczuwałem jeszcze strachu, byłem jeszcze mocno pobudzony przeżyciami sprzed sekundy. On nie poruszał się, musiał wisieć chwile nade mną, też analizując sytuację w której się znalazł. Po momencie runął na swoje posłanie. Słyszałem szelest koca, którym się okrywał i strzelanie gumek od spodenek. Leżał tak chwilę i ciężko oddychał. Ja nie poruszałem się, rozluźniłem jedynie powieki, podniecenie zastępował strach i stres. On leżał i nie spał, oddalał się teraz o lata świetlne ode mnie, a przecież dzieliły nas tylko centymetry.
Nagle usłyszałem że ponosi się, szura kapciami i wychodzi z sali. Potem kilka kroków i drzwi od toalety. Teraz ja przybrałem embrionalną pozycję, odwracając się w stronę okna. Domyślałem się po co wyszedł i co tam robi. Jednak dojrzewający strach, wyparł ze mnie wszelkie myśli dotyczące seksu. Miałem przeczucie nadciągającej katastrofy. Runęło na mnie tysiące myśli, chciałem bić głową o poduszkę. Pogrążony w swoim strachu, leżałem dławiąc się oddechem. Minuty mijały, nie wiem ile czasu minęło, nim powrócił, czułem, że stał chwilę i chyba mi się przyglądał, potem opadł na kojo. Nie ruszałem się, nie spałem, tak trwałem do pobudki.
Ja nie musiałem wstawać, bo pracowałem po nocach. Poranny zgiełk powoli wygasał. Wszyscy byli po porannych czynnościach, rozeszli się do zajęć. Wtedy wstałem i bez śniadania uciekłem do pracowni.
Potem popołudnie i nasze spotkanie przy drabinie.
Teraz wspominam tę noc, siedząc na poddaszu wśród farb, plansz i pędzli w poluzowanych spodniach, na samo wspomnienie zalewam się nasieniem. Spoglądam na swoje znowu bardzo mokre spodenki, analizując czy było warto. I co teraz? Rafał był bożkiem moich namiętności, a teraz jest Bogiem, trzyma mój los w swoich rękach.
Koniec Częsci II
27.04.2016 19:39